Plan na Seattle? Jak zawsze za dużo do zobaczenia i za mało czasu. Wcześnie wstać, późno spać. Taki jest plan. Chociaż w czasie tak krótkiego wypadu do Stanów czas jest najcenniejszy, to tym razem postawiliśmy na slow zwiedzanie. Trochę się tu pokręciliśmy ostatnio (Od Seattle do Vancouver przez Hawaje), więc teraz poeksplorujemy inne rejony tego pięknego miasta (ale do niektórych i tak wrócimy). Bo ryby rzucane przez ladę w Pike Place Market, to widowisko jedyne w swoim rodzaju, a świat kaw jest morzem oceanów!
Seattle to jedno z najpiękniejszych miast w Stanach, usytuowane u podnóża wulkanu Mount Rainier, nad brzegiem jeziora Waszyngtona, Zatoki Elliot, rzut beretem od Oceanu Spokojnego i w pobliżu górskich szlaków. To najnowocześniejsze city, gdzie swoje macierzyste siedziby mają Microsoft, Amazon, Boeing, Starbucks, UPC i… Nintendo. W Seattle mimo wszechogarniającej technologii, przyroda jest na wyciągnięcie ręki i można przyjemnie kolekcjonować małe chwile. Wobec takich wyzwań nie pozostaliśmy obojętni i co wykombinowaliśmy? Tym razem przeoraliśmy parki, zeszliśmy do podziemia, zjedliśmy śniadanie w Microsofcie, popłynęliśmy w siną dal, zachwyciliśmy się szklanymi ogrodami, zaczytaliśmy w bibliotece, powróciliśmy do geekowskiego muzeum Franka Gehry’ego i… załapaliśmy się na szkolenie w ośrodku dla Navy Seals.
Nasz punkt wyjścia to dzielnica Seattle – Redmond, gdzie jak pisał Mikołaj Rej, panem, wójtem i plebanem jest Microsoft. Tutaj w Headquarters pracuje ponad 40 000 pracowników rozlokowanych w 120 budynkach. W tym microsoftowym mieście w mieście pracownicy jeżdżą wewnętrznym transportem w postaci autobusów, shuttle busów, taksówek i kilometrami ścieżek rowerowych. Kampus ma własne boiska do soccera, krykieta, siatkówki, koszykówki, mają nawet swój własny Pike Place – najsłynniejszy market w Seattle. Jednym słowem mają wszystko. Każdy może zwiedzić budynek 32, gdzie jest Visitors Center, ale aby wejść dalej trzeba mieć identyfikator. Tak się złożyło, że „dysponowaliśmy” takowym, więc poszliśmy na śniadanie, aby zobaczyć czym karmią tych informatyków, że oni takie programy piszą. Śniadanie spoko, skonsumowaliśmy pankejki z podwójnymi owocami i miodem. Dobre były, ale moje lepsze…
Tak najedzeni fest udaliśmy się do downtown, bo tam od 1991 roku rezyduje Hammering Man Jonathan’a Borofsky’ego. To kinetyczna 15 – metrowa rzeźba o wadze 13 ton, wykonana ze stali i wyposażona w mechanizm z elektrycznym motorkiem. Hammering Man cicho i delikatnie młotkuje cztery razy co minutę przez 20 godzin dziennie a odpoczywa między 1 a 5 rano każdego dnia a także w Święto Pracy. Jako fanka kinetycznych instalacji, byłam usatysfakcjonowana tym co zobaczyłam, dlatego spokojnie udaliśmy się w okolice najstarszego wieżowca w Seattle – Smith Tower a następnie chcąc nie chcąc prześlizgnęliśmy się koło gumowej ściany (fuj), aby dotrzeć do portu skąd mieliśmy zamiar popłynąć na sielską wyspę Bainbridge uznawaną za najlepsze miejsce do życia w Stanach. To sypialnia dla bardzo dobrze sytuowanych Seattlijczyków o wymiarach 8 x 16 km, z 85 km linią brzegową, z zatokami, urwiskami, wydmami, lagunami, strumykami i tym podobnym wyposażeniem. Było pięknie, ale czas zejść do podziemia, bo tradycyjny city break to za mało. Istnienie miasta pod miastem było początkowo miejscową plotką, której rozsądni ludzie nie powtarzali. Dopiero w 1954 roku odkryto, że ruiny wczesnego Seattle rzeczywiście istnieją. Pioneer Square to jedna z najbardziej nietypowym światowych atrakcji. Miasto zbudowane na mieście. Już w trakcie spaceru ulicami Pioneer Square w oczy rzucają się piwniczne światełka. Podziemna przechadzka prowadzi przez samo centrum pełne sklepowych wystaw i oryginalnych domów. Na „wyposażeniu” są kasy fiskalne, maszyny do pisania, czerwona sofa, skomplikowana konstrukcja porcelanowego sedesu, pozostałości po wannie… Wycieczka zaczyna się w Doc Maynard’s Public House, odrestaurowanym barze z 1890 roku a kończy w Rogues Gallery.
W ramach otwartego dnia w Oceanic and Atmospheric Research przeszliśmy bardzo krótki kurs szkoleniowy i dowiedzieliśmy się, że to trochę za mało, aby dostać się do drużyny Navy Seals.
Gdzie jedliśmy? Na mieście… W Dough Zone Dumpling House skonsumowaliśmy dumplings of our dreams a The Grab Pot to miejsce, gdzie owoce morza tradycyjnie przynoszą w miednicy, wysypują na stół i nam się to podoba. Hamburgery? Owszem były w 8oz Burger & Co, bo to obowiązkowe menu w Stanach.
Jakieś podsumowanie? Krótka piłka – nie mogło być lepiej! Seattle jest piękne i do zobaczenia tutaj.