Ukraińskie anabasis cz. 1 – W drodze na Borżawę / Ukrainian anabasis – on the road to Borzhava. part 1
Wyjazd na Ukrainę od zawsze był moim marzeniem, które udało mi się urzeczywistnić w tym roku, dzięki Sanockiemu oddziałowi PTTK organizującemu dwudniową wyprawę na Zakarpacie. Wycieczka obejmowała wyjście na połoninę Borżawy oraz zdobycie Pikuja, co ze względu na pogodę udało się zrealizować tylko częściowo, ale o tym w następnym poście (patrz post: Ukraińskie anabasis cz. 2 – Na Pikuj „szagom marsz”). Niejako dopełnieniem całości były: podróż koleją zakarpacką relacji Sianki – Wołosianka (patrz post: Ukraińskie anabasis cz. 3 – Koleją na Zakarpacie) zorganizowaną przez bieszczadzkie biuro EKO-Karpaty oraz wypad do źródeł Sanu (od polskiej strony).
Wycieczkę zarezerwowałem już w marcu, chociaż do końca nie byłem pewien, czy dojdzie do skutku. Biuro skontaktowało się z nami w ostatnim momencie, najprawdopodobniej nasze maile ugrzęzły gdzieś w „koszu” – nauczka na przyszłość, aby nic nie zostawiać przypadkowi. Koszt wycieczki również dla niezrzeszonego w PTTK’a do przyjęcia – 250 złotych.
Startujemy z Krakowa około 22-iej z Krakowa i kierujemy się na Jasła. Na szczęście nie ma zbyt dużego ruchu, więc droga szybko nam mija i już o drugiej w nocy czekamy na parkingu przed Domem Kultury na autobus. Kierowca okazuje się być wyjątkowo punktualny i po parunastu minutach drzemiemy w autobusie. Kompletujemy po drodze pozostałych uczestników wyjazdu i poprzez przejście graniczne ze Słowacją w Radoszycach podążamy, jak się później okazało dosyć mozolnie, w kierunku Pilipca, skąd mamy wyruszyć na połoninę Borżawy. Od dłuższego czasu pada, czasem mży, pogoda zapowiada się wręcz „wymarzona” na wyjście w góry.
Na przejściu w Użhorodzie jesteśmy jedynym autobusem, mimo to czeka nas bez mała dwugodzinne wyczekiwanie na odprawę – dla tych, którzy pamiętali jeszcze przejścia graniczne w PRL’u, czas ten i tak wydawał się znikomo mały w porównaniu do kolejek na przykład w Medyce. Gdyby nie snujący się bez celu pogranicznicy, można by pomyśleć, że przejście jest zamknięte. No cóż, klimat dawnego ZSRR cały czas wisi w powietrzu….
ZSRR rozciąga się też na drogi – takich dziur jak na Ukrainie, nie ma chyba na całym świecie, miejscami brakuje całych setek metrów asfaltu, w zasadzie to cud, że da się przejechać. Główna droga Użgorod – Kijów, tak zwana „olimpijka” (wybudowana z okazji olimpiady w 1980 roku w Moskwie) jest jeszcze względnie w dobrym stanie, ale reszta woła o „pomstę do nieba”. Ci, którzy utyskują na jakość polskich dróg, obowiązkowo powinni odbyć przejażdżkę po Ukrainie – od razu docenią to, co jest w Polsce.
Po przekroczeniu granicy docieramy do Użgorodu, stolicy Zakarpacia. Rejon Zakarpacki (ukr. Закарпатська область) utworzony został w 1946 roku z ziem stanowiących połączenie terenów Węgier, Czech i Słowacji i jako jedyny na Ukrainie graniczy z czterema państwami – od południa z Rumunią i Węgrami, od zachodu ze Słowacją a od północy z Polską, zajmując powierzchnią około 13 tysięcy kilometrów kwadratowych z prawie 1,5 milionem mieszkańców. Mieszkańcy są wielonarodowościowi, m. in. Ukraińcy (80%), Węgrzy (12%) oraz Rumuni, Rosjanie, Romowie i Słowacy. Do 1945 roku północna granica obwodu stanowiła granicę państwową Polski i Węgier.
Około jedenastej docieramy do celu. Parkingiem w Pilipcu jest kawałek pola, z dużymi połaciami błota po ostatnich opadach, których ślady będzie można zauważyć również na szlaku. Już na pierwszy rzut oka, widać, że jest to „znana” baza narciarska – spora ilość budek i kiosków z jedzeniem, pamiątkami i wszechogarniającym tanim chińskim „barachłem”. Nas szczególnie interesuje wyciąg krzesełkowy na Gimbę, który znacząco skróci nam marsz na połoniny, nie jest może najnowszy (coś jakby „późny Gierek”), ale najważniejsze, że działa i nie trzeba drzeć na butach pod górę. Przy górnej stacji niespodzianka – „apres ski po ukraińsku” – „babuszki” sprzedają wódkę, nalewki, ciasto, owoce, wszystko domowej roboty, smaczne, chociaż nalewki mocno rozrzedzone wodą. Krótka chwila na degustację i podchodzimy w kierunku Gimbę (1491 m. n.p.m.). szerokim szlakiem, wygodnym i bez kamieni tak charakterystycznych dla polskich Bieszczad. Sam szczyt omijamy wąską ścieżką, trawersując zbocze od strony północnej. Widok kilkusetmetrowego pionowego zbocza Gimby przyprawia mnie o „drżenie kolan”, ale skoro i tak nie ma się gdzie cofnąć, trzeba iść do przodu – parafrazując Kaczmarskiego z Epitafium dla Wysockiego – „Ci, co w pół stanęli drogi – zębami i pazurami kruszą grań…”.
Wreszcie osiągamy wypłaszczenie przed głównym celem naszej trasy – Wełykym Wierchem (ukr. Великий Верх, 1598 m. n.p.m.). Mimo iż sam szczyt tonie w chmurach, widać, że podejście będzie mocno męczące. Powoli zmienia się też pogoda, wychodzi słońce i zaczyna mocno wiać. Ze szczytu w oddali widać kulminację Stoha (ukr. Стой, Stoj lub Стій, 1681 m. n.p.), majestatycznie górującą nad zalesionymi dolinami. Tu również krzyżują się szlaki idące z poszczególnych grzbietów Borżawy. Widoki nieodparcie nasuwają porównania z naszymi Bieszczadami – połoniny Borżawy wydają się znacznie większe i szersze, wręcz przytłaczają swymi rozmiarami, świat jest obłędnie zielony, ma się wrażenie, że chce nas „stłamsić” swoją obfitością i kolorem….
Relację Miśka spisała Dorota